Długie wybieganie

3 Views Comment Off

Długie wybieganie. To było tak dawno, że aż nie pamiętam kiedy je robiłem. Planowany dystans to 24km – bardzo dużo jak na powrót po nic nie robieniu. Dzień wcześniej przygotowałem trasę biegnącą przez Wolę, Bemowo, Chomiczówkę, Kampinos, Klaudyn, Bemowo i Wolę. Przygotowałem pas – do buteleczek nalałem izotonik. Trudniejsze było zabranie ze sobą czegoś do jedzenia. Najchętniej wziąłbym banana, ale nie mieścił się do małej kieszonki w pasie. Po chwili kombinowania znalazłem dla niego dogodne miejsce, po raz pierwszy zabrałem ze sobą telefon (na wszelki wypadek) i ruszyłem.

Dzień był ciepły i parny, ale słońce od czasu do czasu wyglądały zza chmur. Biegło mi się dobrze, choć pas z dodatkowym obciążeniem nie ułatwiał zadania. Trochę bałem się o buteleczki, które potrafią się odczepiać i banana umocowanego prowizoryczne do pasa. Mimo obaw dodatkowy sprzęt trzymał się mocno do końca biegu. Gdy dobiegałem do ulicy Conrada okolica przywoła wspomnienia z zimowego biegania. Obawiałem się, że nie trafię do lasu, bo w tej okolicy jeszcze nie byłem. Po drodze spotkałem biegaczkę, która szybszym tempem wytyczała szlak. Tak też trafiłem do lasu. Było mokro i powietrze było zgniłe. Na 10km już wbiegłem w postindustrialny krajobraz. Jakieś fabryki, wysypisko śmieci. W tych pięknych okolicznościach przyrody wyjąłem banana i powoli go skonsumowałem. Nie odczułem żadnych skutków pozytywnych (wzrostu energii) ani negatywnych (zaleganie na żołądku). Może tętno trochę podskoczyło. Zobaczyłem znak koniec Warszawa początek Klaudyn. Trochę zdębiałem, ale startujący samolot upewnił mnie, że biegnę w dobrym kierunku. Przez chwilę biegłem poboczem drogi by za jakiś kilometr biec leśną ścieżką biegnącą równolegle do drogi. Wbiegłem w ulicę Radiową by po chwili skręcić w Kilińskiego w kierunku WATu. Czułem rosnące zmęczenie.

Od 16km zaczęła się walka z samym sobą. Domyślałem się, że taki kryzys przyjdzie – tętno skoczyło do 170, ale nie zwalniałem. Z każdym kilometrem było gorzej a tętno powoli rosło. Na podbiegu pod wiadukt było około 180, ale na zbiegu spadło do 160. Skupiłem się na pozostałym dystansie. Sporo mi zostało, więc zdecydowałem o skróceniu dystansu byle dobiec do domu. Straciłem z oczu tętno (przełączyłem się na inny widok) a nie było ciekawie… Tętno podbiło się do prawie 200 (!) po czym lekko spadło. Czułem się wykończony, było mi duszno, ale siłą woli ciągnąłem dalej. Oddech nie był płytki i przyspieszony, ale moje tętno wariowało. Miałem w głowie jeden cel przebiec dystans półmaratonu (w końcu planuje takie wyzwanie i to w szybszym tempie) Ciągnąłem z mozołem do końca noga za nogą. Gdy przełączyłem widok oniemiałem – 220!!! Stop koniec. Coś dramatycznego się stało. Jakaś choroba? Osłabienie antybiotykami? Tym treningiem chyba udowodniłem sobie, że maraton zdecydowanie nie w tym roku 🙁

About the author

Archiwa