8km – przed drugim wodopojem

7 Views Comment Off

8km – przed drugim wodopojem

Chwilę dalej nastąpił trudny fragment trasy – podbieg pod Most Świętokrzyski. Niby łagodny, ale długi i zdradliwy. Tempo lekko spadło a balonik nico odfrunął. Po przebiegnięciu przez kolejną bramkę pomiarową (9km) i dotarłem punkt odżywiania. Na tym przystanku nie straciłem tyle czasu co poprzednio. Wypiłem jedynie 3 łyki i znowu wylałem część napoju. Tym razem organizm nie zbuntował się. Nie obserwowałem jednak żadnego przypływu sił. Po chwili wbiegłem na Most Świętokrzyski. Z niego rozciągał się cudowny widok na bezchmurne niebo i skąpaną w słońcu Wisłę. Po raz pierwszy coś odwróciło moją uwagę od walki z sobą i czasem.

9km – cudowne widoki 2

Odczuwałem już lekkie zmęczenie i obawiałem się podbiegu za mostem. Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że będziemy się wspinać w górę ulicą Tamki. Ku mojej radości pobiegliśmy po płaskim. Sprawdziłem sobie czas na 10km – niecałe 48 minut! To mój życiowy rekord! Sprawdziłem moje samopoczucie. Oddech był miarowy, prawe kolano nie dokuczało, byłem jedynie lekko zmęczony. Drugie tyle przede mną. Teraz najważniejsze to trzymać rytm.

Biegnąc ul. Rozbrat zbliżyłem się do balonika na wyciągnięcie ręki i przez długi czas trzymałem się blisko. Następny wodopój był naprzeciw stadionu Legii. Zbiegłem do lewej strony po napój. Tym razem wolontariusz był nadgorliwy – nalał prawie cały kubek. Wypiłem 3 łyki i resztę z żalem wylałem. Balonik znowu lekko się oddalił a ja musiałem nadrabiać stracone sekundy. Ciężko jest robić te przerwy na chód, bo przez dalszą część dystansu musimy mocniej pracować.

Zaczęła mnie boleć prawa stopa. Nie wiem czy przez niewygodny but czy też zagiętą skarpetkę. To potworne doznanie: krok za krokiem czuć ten sam ból wiedząc, że jeszcze kilka tysięcy pozostało do mety. To moja pierwsza próba w drodze do bycia maratończykiem. Próbowałem poruszyć nogą, aby ułożyć skarpetkę, ale ulga była niewielka. Starałem się o tym nie myśleć – tylko obserwować balonik. Po chwili biegłem już w linii z pacemakerem patrząc jak pracuje. Cały czas w jednej ręce niósł tabliczkę – więc to duży wysiłek. Wydawało mi się, że będzie dysponował urządzeniem odmierzającym odległość za pomocą GPSa by określić precyzyjnie tempo i czas. Rozwiązanie tego problemu było dużo łatwiejsze. Używał zwykłego stopera oraz opaski na ręku z czasem jaki powinien osiągać na poszczególnych kilometrach. Na 14 km byliśmy przed czasem. Jak dobry autobus nie spóźniamy się. Już 2/3 trasy za mną. Teraz jedynie 7km. Praktycznie na każdym treningu robiłem takie dystansy. Pocieszałem się więc, że nie będzie żadnego problemu.

Wbiegliśmy do tunelu. Oczy nieprzyzwyczajone do ciemności dłuższą chwilę adoptowały się do otoczenia. Nie było słychać żadnej muzyki jedynie dodawaliśmy sobie otuchy głośnymi okrzykami, które tunel niósł głośno. Nie wiem dlaczego, ale przyspieszyłem wyprzedzając balonikowego. Trzymałem się tak aż do mostu Śląsko-Dąbrowskiego na około 16km.

Zaczęło mi brakować sił i wiary, że mogę dociągnąć w tym tempie do mety. Często mówi się, że ściganie na półmaratonach rozpoczyna się na 5km przed metą. Mi tutaj brakowało już siły. Wróciłem więc do peletonu, aby ścigać żółty balonik. W oddali widziałem parasolki wodopoju i odcinek trasy, którego najbardziej się obawiałem – podbieg na Sanguszki. Wypiłem napój krótko maszerując i rozpocząłem swoją chwilę prawdy.

Podbieg był krótki i niezbyt wymagający, ale na tym etapie każdy większy wysiłek przychodzi z trudem. Na bramkę pomiarową na 18km wpadłem jeszcze w peletonie i od tego rozpoczęło się moje „umieranie”.

18km – opadam z sił

Pacemaker powoli oddalał się ode mnie a ja nie miałem siły na nic. Próbowałem sobie tłumaczyć, ze to jedynie 3km i jakieś 15 minut biegu. Trasa dłużyła się potwornie – momentami moje nogi miały ochotę się poddać i zatrzymać się.

19km – na rezerwie

Biegłem tylko głową. Tak chyba wygląda maratońska ściana. Nerwowo spoglądałem na zegarek. Kiedy wreszcie skończy się moja męka?

20km – Ostatkiem sił

Widziałem jeszcze balonik – nie uciekł mi daleko, ale jego złapanie wydawało się niemożliwe. Minąłem tabliczkę z numerem 20. Jeden kilometr i sto metrów! Kiedy, kiedy kiedy ta końcówka? Nie czułem już bólu w stopie, nie czułem bólu mięśni starałem się siłą woli nie przestawać się ruszać. „400 meters to Go” poinformował iPod – nie wierzyłem mu na pewno kłamie. Na nawet ciężkich treningach byłem w stanie wykrzesać z siebie więcej. Nie tym razem. Biegnę dalej i staram się nie zwracać uwagi na kolejne komunikaty. Czemu na koniec nie ma oznaczeń ile metrów zostało? Powinno być!

21km – Konanie 1

Wreszcie – wybiegam na ostatnią prostą, widzę w tłumie moją żonę i staram się wykrzesać z siebie jakąś resztkę sił, skorzystać z zasad chi running, wydłużyć krok.

21km – konanie 2

Na niewiele mi się to zdało przyspieszenie było minimalne, ale przybliżyłem się do balonika.

21km – ostatnie metry

To jednak nie ja biegłem szybciej, to zając zwolnił.

21km – ostatnie metry 2

Prowadził nas z zapasem – teraz jestem mu za to wdzięczny. Nad bramą licznik, wskazywał 1:49.

21km – ostatnie metry 3

Złamię 1:50 brutto! Ostatnie kroki, podnoszę ręce w górę i przekraczam linię mety. Nie mam siły na uśmiech.

About the author

Archiwa